Taką książkę (spójrz na zdjęcie, no, ale serio-popatrz), ostatnio przeczytałam i taki film (uwaga - będzie tytuł!) - PRZEPIĘKNE (<- tytuł) obejrzałam. W kinie! Bo ja lubię chodzić do kina i czytać też lubię, ale nie lubię filmów z napisami. I dziś, teraz, w końcu, nareszcie, nim zawlekę swój tyłek na niedzielny spacer... wklepię swoje przemyślenia na bloga. Zakładam, że przechadzka również przyniesie mi mnóstwo wrażeń, więc tym bardziej spieszę, by dać upust refleksjom i rozkminom. Bo, zaiste, chociaż Dzień Kobiet był dawno temu, to to, co przeczytałam i obejrzałam, z kobietami jest związane, a także z kobietami w fazie wczesnej, czyli dziewczątkami i pannicami oraz kobietami w kwiecie wieku z wczesnymi peselami.

Czytając książkę miałam niezłego laga mózgu, bo autorka polska, a akcja w Ameryce i "hamarykańscy" bohaterowie, i klimat. Atmosfera podpasowała mi bardzo, akcja rozgrywała się głównie w 1994 roku, a fabuła opierała na dorastaniu 16-letniej dziewoi, jej siostry oraz ich towarzyszy szkolnej niedoli. Ale niedola nie była do końca gorzka, bo pojawia się na osłodę on - Nicolas - co dziewoja przyjmuje z dużą dozą ukontentowania (siostra również - gdyby kto pytał), a akcja się rozkręca. Muszę przyznać, że Weronika Ancerowicz pisać potrafi i chętnie sięgnę po jej inne książki. Charlotte, czyli główna bohaterka, jej miłośniczką muzyki i słucha różnych zespołów, ale szczególnie lubi Nirvanę i Kurta Cobaina. Kurt, jak wiadomo, sam zakończył swój żywot w roku 1994 (to już nie fikcja, a fakty). Ja miałam wtedy 10 lat i dość mgliste pojęcie o nim, ale pamiętam moment, gdy już na mojej prowincji pojawiły się komputery i internet, i jeden ze znajomych pochwalił się, że ściągnął z internetu akt zgonu "Kurcika". Dla mnie to było wtedy takie "wow", że hej! Potem już skumałam i dowiedziałam się, co jest pięć, i zgadnijcie kto nosił glany i szare swetry. Miałam też sweter w czerwono - czarne pasy i byłam z niego szczególne dumna, ale to już temat na inną opowieść. (Opowieść ta pewnie nigdy nie ujrzy światła dziennego, ale zamieszczam taki wpis, żeby dać przekaz, że moje życie było barwne i ciekawe, i mam o czym opowiadać... :D ). Koniec dygresji! "Smak gorzkiej czekolady" kupiłam w Biedronce (tak pomiędzy oliwkami, a proszkiem do prania), i nie żałuję. Tak, jestem z tych, co w dyskoncie z robalem nabywają książki, ale nic na to nie poradzę. Swoją przygodę z cyklem "Siedem sióstr" też zaczęłam w tym sklepie i co? W efekcie, z mojego polecenia, losy Atlasa i jego córek poznało kilka kolejnych osób, i - co mnie najbardziej cieszy - podobało im się! Gdyby więc ktoś życzył sobie pożyczyć "Smak gorzkiej czekolady" to służę, ale ostrzegam - czcionka troszkę za mała, chyba, że macie wzrok pilota - wtedy nie ma sprawy.
Tyle o literaturze, pora na film. Ja nie żartowałam, naprawdę nosił tytuł "Przepiękne" i jest to produkcja polska. Pierwszy plus jest taki, że było tam ani Karolaka, ani Szyca, ani innych wyskakujących z lodówki gwiazd rodzimej kinematografii. A nie, przepraszam, pojawił się Roznerski, ale jakoś tak nie rzucał się w oczy więc dało się wytrzymać (xD). Moje małe królewskie serduszko podbiła natomiast Hanna Śleszyńska! Ona jest kapitalna! I warto było obejrzeć film choćby po to, by ją zobaczyć. O aktorce wiedziałam do tej pory, że jest byłą/była żoną Piotra Gąsowskiego i występowała w serialu, którego tytułu nie pamiętam, ale to była jakaś komedyjka szpitalna. Z filmów jej nie pamiętałam, ale od teraz będę jej wypatrywać. Śleszyńska ma w sobie to coś, i to coś do mnie przemówiło. I te cudne oczęta... Partnerowałam jej Olaf Lubaszenko, które poznałam dopiero jak się odezwał, ale też dobrze wypadł. Młode pokolenie aktorów, którzy też pojawili się na ekranie, daje nadzieję, ze są jeszcze w tym kraju prawdziwe talenty i mam nadzieję, że częściej będę mogła ich oglądać. Żeby nie być gołosłowną, podaję nazwisko - Kamila Urzędowska. Nooo, takie nasze połączenie Emmy Stone i "Trzynastki" z Dr. House'a. Urodzona w 1994 r. (sponsorem tego wpisu jest Anno Domini 1994), zagrała Jagnę w najnowszych "Chłopach". Trzymam kciuki za karierę! Równie dobrze życzę Wiktorii Bylince, która, co prawda, jeszcze studiuje (tak podają internety), ale przyciąga uwagę i budzi sympatię. Innym nie życzę źle, ale nie chce mi się już zgłębiać jak się nazywali. Muszę być twarda!
I teraz twardo powiem, że nie rozumiem fenomenu stawiania na drodze bohaterów pierwszoplanowych, małoletnich bohaterek drugoplanowych, które zazwyczaj wałęsają się bez opieki po osiedlu, stołują się po ludziach i nawiązują wielkie przyjaźnie z obcymi i dużo starszymi przypadkowymi osobami. (Listy do M, Tylko mnie kochaj, M jak Miłość, w literaturze - Aurelia Jedwabińska w "Opium w rosole" Małgorzaty Musierowicz; czyżby nam się krystalizował narodowy problem socjalny?)
W "Przepięknych" scenarzysta idzie krok dalej, bo wędrującego berbecia płci żeńskiej kieruje do śmietnika, w którym to wędrujący berbeć płci żeńskiej ma zwyczaj ucinać sobie drzemki. Nie przeszkadza to filmowej Julii i zaprzyjaźnia się z damskim Oskarem Zrzędą ("Ulica Sezamkowa" się kłania), a potem daje jej jajko, a jeszcze potem wtrążalają wspólnie makaron (Czy był w nim gluten? Czy to było legalne?), a potem następuje kryzys w raju, foch młodej, przepraszanie starszej, i cyk, happy end. To tak w uproszczeniu. Gdybym ja spotkała dzieciaka w śmietniku to bym powiadomiła służby, narobiła rabanu, a rodzicom pokazałabym na czym polega jesień średniowiecza, ale tu nie, tu mamy magię kina, i panują inne zasady. Czepiam się szczegółów, wiem, ale to dlatego, że mogę i że - jak wspomniałam - nie rozumiem fenomenu małych dziewczynek dybiących na niewinnych sąsiadów na klatkach schodowych, aby uszczęśliwić ich przyjaźnią i wysłuchiwaniem życiowych mądrości.
W "Przepięknych" było jeszcze dużo innych motywów i wątków, podanych w formie przystępnej i skłaniającej do refleksji. Właściwie to mogłabym nawet do tego filmu jeszcze kiedyś wrócić, a to jak na mnie wysoka ocena... A teraz pora na spacer! Baj!