Stało się…
Spotkałam moją
ulubioną pisarkę, otrzymałam wpis do książki i nawet udało się zrobić
pamiątkowe zdjęcie!
Moi Drodzy, kłania Wam się nisko radosna i szczęśliwa miłośniczka
twórczości Anety Jadowskiej!!!
Jak tylko wyczytałam, że moja ulubiona Autorka pojawi się na
Targach Książki w Poznaniu, stwierdziłam, że muszę tam pojechać. Znalezienie
kompana wyprawy zajęło nie więcej niż pół godziny. Pomógł fakt, że tego samego
dnia, jakieś 500 m od mojego celu, odbywał się Festiwal Roślin. Data 9 marca
2024 r. w moim kalendarzu była zabukowana z długim wyprzedzeniem, z klauzulą:
„NIEODWOŁALNE”! Po drodze, jak to zwykle bywa, to i owo się zmieniało, to czy
tamto komplikowało, moje nastawienie też się zmieniało (od skrajnego entuzjazmu
na początku, przez totalne zniechęcenie pod koniec, aż po realizację 24 godziny
przed spontanicznego pomysłu wyrażenia sympatii i uznania Autorce ), ale jak
przyszło co do czego, to było jasne, że pojadę do tego Poznania i chociaż sobie
pooglądam książki. A tych było tam tysiące. Z równym ukontentowaniem patrzyłam
na ludzi. Tych również było setki, a może i tysiące. Oblegali stoiska
wydawnictw, uczestniczyli w spotkaniach autorskich (zauważyłam co najmniej dwie
sceny), kupowali książki, dyskutowali, atmosfera świetna, choć naprawdę w takim
tłumie łatwo się było zgubić. Szczególnie interesujące były dla mnie osoby,
które swoim ubiorem/strojem czy tym, no, „ołtfitem”, wyróżniały się w jakiś
sposób, a to intensywnością barw, nietypowymi dodatkami, kolorem włosów itp. Kolorowe
ptaki, po prostu.
Do Poznania podróżowałam w bardzo komfortowych,
samochodowych warunkach, korzystając z życzliwości Osoby, która akurat tego
samego dnia wybierała się do stolicy Wielkopolski (DZIĘKUJĘ RAZ JESZCZE!). Dla mnie to była prawdziwa podróż w nieznane,
ponieważ moja znajomość sąsiedniego województwa ogranicza się w sumie do
Gostynia, Leszna i Rawicza więc tym bardziej doceniam fakt, że zostałam
dostarczona dokładnie do miejsca, w którym odbywają się targi, a tym samym
możliwość zgubienia się została wyeliminowana w niemal 100%. (Niemal, bo jednak
przy moim szczęściu zawsze istnieje opcja, że coś pójdzie nie tak, a właściwie
nie coś, tylko ja…).
Po „wysiąściu” moim zadaniem stało się przejście przez ulicę
i dotarcie do dworca kolejowego, gdzie grzecznie czekałam na moją towarzyszkę –
A. I wiecie co? Przyjechała! A to ci niespodzianka… he, he. Potem już się samo
potoczyło. Najpierw Festiwal Roślin, bo A. chciała, a i ja byłam ciekawa.
Weszłyśmy do ogromnej hali wypełnionej roślinkami wszelkiej maści i ludźmi,
którzy tychże roślin potrzebowali. Mnóstwo wszystkiego, wybór ogromny, ceny
zróżnicowane, ale raczej przystępne. Minus – ścisk, brak cen na niektórych
rzeczach, mało miejsca w torbie/plecaku na zapakowanie nabytków i konieczność
targania tego, co się nabyło, przez cały dzień (ze względu na powrót
zaplanowany na wieczorową porę). Kupna „zieleniny” nie planowałam, ale trafiło
się kilka obiektów, którym nie mogłam się oprzeć. Wśród nich prezent dla mamy
(musiałam!) i coś, co kształtem przypomina pióropusz Tańczącej Chmury z „Dr
Quinn. Ale nie żałuje, bo to takie pstrokate, ale pocieszne.
Etap kolejny. Coś przekąsiłyśmy, zajrzałyśmy do Action (hasło:
„Nie, nie potrzebujesz tego”) oraz do „ministerstwa ulgi” (dla
niewtajemniczonych toaleta, 3 zł, można płacić kartą, w miarę czysto, papier
był, ręczniki papierowe również, ogólnie dało się załatwić, co się chciało). I
nastała pora wejście na Targi Książek. Bilety kosztowały 15 zł od osoby
(zakupiłam je wcześniej, przez internet). To niewygórowana kwota, naprawdę. Gdy
przyszłyśmy, trwało akurat spotkanie z Katarzyną Bonda. Co prawda, nie czytałam
jej książek, ale nazwisko dobrze znam. Słuchałam z zainteresowaniem, bo ciekawe
rzeczy mówiła. I w ogóle jest bardzo elegancką kobietą. Myślę, że prędzej czy
później nabiorę „smaka” na jej twórczość. Wszystko w swoim czasie. No, a czas
upływał szybko i przyszła pora na najważniejszy (dla mnie) punkt programu –
podpisywanie książek przez Anetę Jadowską. To był powód, dla którego zapałałam
chęcią wyjazdu do Poznania. Bardzo bardzo bardzo, ale tak bardzo chciałam, aby
moja ulubiona Autorka podpisała mi książkę, od której zaczęła się moja przygoda
z Dorą Wilk i jej pokręconym stadem. Zabrałam również ze sobą książkę
Jadowskiej, należącą do naszej gminnej biblioteki, bo uznałam, że jak się da,
to i tu podpis Pisarki będzie nie lada gratką.
Znalazłyśmy salę, w której miało być podpisywanie,
stanęłyśmy naprzeciw drzwi wejściowych i czekałyśmy. Ludzi przybywało, pojawiła
się również i Ona. Na zewnątrz zachowałam stoicki spokój,a w środeczku skakałam
do góry niczym onegdaj nastolatki na koncertach Backstreet Boys. Normalnie
szał, Królowa Fantastyki tak blisko, kilka metrów ode mnie. Kto choć raz
spotkał swojego idola, ten wie, o czym mówię. I nie wiem jak długo byśmy tak
stały, gdyby pani z obsługi nie sprowadziła nas do parteru słowami, że koniec
kolejki jest tam, wskazując odległy kraniec holu. Cóż było robić, w końcu
pokornie zajęłam miejsce pośród innych miłośników fantastyki i czekałam.
Czekałam, czekałam… Czas leciał, kolejka się nie zmniejszała, zaczynałam tracić
nadzieję, że się uda. Rozumiałam, że te wszystkie osoby przede mną mają podobne
pragnienia i skwapliwie korzystają z okazji do ich spełnienia. (Choć zabieranie
do podpisu np. 8 książek uważam za lekką przesadę, a były osoby, które tyle
miały albo i więcej). Jednocześnie nogi wrzynały mi się wiadomo gdzie, bo
jednak długie stanie nie jest tym, co kończyny dolne lubią najbardziej. W
międzyczasie nawiązałyśmy kontakt z paniami – Mamą i Córką - stojącymi z nami w kolejce i to w znacznym
stopniu umiliło nam postój, przestój, zastój i czekanie. „Pani Mama” oznajmiła,
że nam się uda, co przyjęłyśmy z niedowierzaniem, ale przecież mamy trzeba
słuchać. I nagle, gdy byłyśmy na wysokości drzwi do sali , znów podeszła pani z
obsługi i oznajmiła, że my i kilka osób za nami jeszcze wejdziemy, natomiast
pozostałe osoby będą mogły podejść po podpisy po spotkaniu autorskim. Co tam
zmęczenie, co tam niewyspanie, nic nie jest istotne w chwili, gdy masz w ręku
książki, przed sobą Idolkę i wiesz, że już za chwilę ta osoba skupi na Tobie
swoją uwagę przez tę chwilę. I jeszcze zapyta o imię, by wpisać odpowiednią
dedykację..
Jeny, ja wiem, że to brzmi jak bym była jakąś maniaczką, ale
zapewniam, że nie jestem. Jednakże to uczucie, gdy spotykasz Osobę, której
książki towarzyszą Ci od dawna i przenoszą do świata pełnego magii i
nieoczekiwanych zwrotów akcji, jest po prostu nie do opisania. Chylę czoła
przed Anetą Jadowską i mam zamiar nabyć wszystko, co wyszło spod jej pióra.
Jako usatysfakcjonowana miłośniczka Dory, Katii i Witkacego,
wyszłam z sali z „We Are The Champions”
(Freddie idealny na wyjątkowe okazje) na ustach (ale cichutko) i bananem na
licu. Aż chciało się rzecz (do samej siebie): Melduję wykonanie zadania! Nawet
nie chcę myśleć, co mogła sobie pomyśleć moja towarzyszka, ale mam nadzieję, że
to było coś w stylu pobłażliwego zrozumienia, a nie litości i zażenowania.
Poszłyśmy na spotkanie autorskie mojej Idolki (o 17:00), a stamtąd pora była
ruszać na pociąg. Dworzec po przeciwnej stronie ulicy więc daleko nie było.
Starczyło czasu na zakup biletów (w biletomacie, niech żyje socjalizacja),
magnesików (bo co ta wycieczka bez nich) i chwilę odpoczynku. Gdy dotarłyśmy na
peron (położony hen daleko głównej części dworca), nasz skład już był
podstawiony więc wsiadłyśmy i rozpoczęła się podróż do domu. Równie przyjemna
jak cały wypad, bo powroty są przyjemne. Dobrze się oderwać od codzienności,
ale nie ma jak w domu. Amen. Koniec. Tym, którzy dotarli do końca, dziękuję! Dorzucam
kilka zdjęć i życzę dobrego niedzielnego popołudnia!
PS Marzenia się spełniają!