czwartek, 30 marca 2023

Postcrossing

Dzień dobry, dobry wieczór, cześć i czołem, sie ma i się nie ma! Zaczynam ten wpis po raz trzeci, ufam, że ostatni... 

Dziś, w ramach ciekawostki, krótko o pocztówkach, a konkretnie o serwisie postcrossing dostępnym tu: KLIK 

Najkrócej jak się da: strona służy temu, aby ludzie z całego świata mogli przesyłać sobie pocztówki. Kurtyna! 

I to serio działa! 

Zapewniam! 

Lata temu byłam aktywną użytkowniczką serwisu. Wysyłałam kartki i je otrzymywałam, a najfajniejsze było to, że nigdy nie wiedziałam kiedy i z jakiego kraju coś do mnie przyjdzie. Dlaczego o tym piszę? Bo ostatnio przypomniałam sobie o tym projekcie i założyłam nowe konto. Mój adres trafi do "maszyny losującej", gdy pierwsza wysłana przeze mnie kartka dotrze do adresata i tenże adresat zarejestruje ją na swoim profilu. Tak, zarejestruje, bo na widokówce, oprócz krótkiej wiadomości (np. "Hej, jestem Marta z Polski, kibicuję Chorwacji i hoduję perliczki oraz koniki polne), zapisujemy również specjalny kod (dostajemy go razem z adresem). Po otrzymaniu korespondencji adresat wprowadza kod na swoim profilu, a nadawcę jako odbiorcę może już wylosować inny użytkownik. I zabawa trwa. I mi się to kiedyś podobało. I sprawdzę czy dalej mi się podoba. A na ten moment muszę przygotować dwie pocztówki - ludzie czekają!






poniedziałek, 27 marca 2023

Szukam!

Naoglądałam się tik toków genealogicznych i w efekcie wysłałam wniosek do Archiwum Państwowego w Warszawie, oddział/wydział w Milanówka z prośbą o udostępnienie skanów metryczek dowodów osobistych moich dziadków i babć. Wszystkich, całej czwórki. Zrobiłam to, ponieważ nikogo z tego szacownego grona nie poznałam, a chciałabym dowiedzieć się o nich czegoś więcej. Co z tego wyniknie? Zobaczymy. Na odpowiedź można podobno czekać nawet i pól roku. Dam znać jak mi odpiszą. A przy najbliższej okazji zapytam w moim Urzędzie Gminy o koperty dowodowe dziadków - czy są, a jeśli tak, to co zrobić, by je otrzymać albo chociaż poznać ich zawartość. 

A dużo ciekawych informacji o poszukiwaniu przodków można znaleźć na tym blogu: KLIK



"Biała Masajka"

Zimowe wieczory bywają nudne, długie i depresyjne. Często przytłaczają koniecznością siedzenia w domu i tulenia się do grzejnika albo trwania w kokonie ciepłego kocyka i „przeglądania internetów”. Lubię szwędać się po sieci, ale na dłuższą metę potrzeba mi innych rozrywek.I dlatego czytam! Mam dobrze zaopatrzoną domową biblioteczkę, a w kuchni zapas dobrych herbatek. Wszystkie warunki do spokojnego oddawania się lekturze są spełnione.

Jakiś czas temu przeczytałam „Białą Masajkę” Corinne Hofmann. Autorka opowiada czytelnikom historię swojego życia, która w wielkim skrócie przestawia się następująco.

Kobieta podczas pobytu w Afryce poznaje pewnego Masaja i postanawia dla niego rzucić wszystko. Zamyka dobrze prosperujący interes, opuszcza ojczystą Szwajcarię i rusza na inny kontynent, by odnaleźć ukochanego i spędzić z nim życie. No właśnie. Wszystko to, bo ONA chciała. Rodzina i przyjaciele próbowali ją chronić, ale na nic to się zdało. ONA chciała i się doczekała. Masaja znalazła, zaiskrzyło między nimi więc hura – happy end! Potem ślub – jeszcze lepiej. I proza życia. Nieustanne problemy finansowe, różnice kulturowe, językowe bariery, brak zrozumienia, wybuchy zazdrości… Sielanka się skończyła. Małżeństwo także. ONA przestała chcieć i wróciła do domu. Dobrze, że udało jej się wyrwać z miejsca, w którym czuła się coraz gorzej, ale w sumie wszystko co ją spotkało miała na własne życzenie. Jako osoba bystra, inteligentna i zaradna, powinna przewidzieć jak może się skończyć „afrykańsko-masajski sen” i nie ulegać sile, która pchała ją w ramiona Masaja. Zaryzykowała, a życie wszystko zweryfikowało. Smutne, ale prawdziwe.

Niech nikogo nie zniechęca moja refleksja nad losem bohaterki „Białej Masajki”. Książkę polecam. Warto ją przeczytać i wyrobić sobie własne zdanie. Historię Corinne Hofmann dobrze się czyta, a dodatkowym plusem są opisy masajskich zwyczajów i realiów życia w Afryce lat 80. XX w. A jeśli komuś słowo pisane szkodzi – zawsze może obejrzeć film o takim samym tytule.
Drugiej części książki – „Żegnaj Afryko. Dalsze losy Białej Masajki” jeszcze jej nie przeczytałam, ale pewnie niebawem też po nią sięgnę.


(7 lutego 2017 r., winsko.eu) 

środa, 22 marca 2023

Luka Modrić

Czytam właśnie autobiografię Luki Modricia pt. "Moja gra". Luka to chorwacki piłkarz, którym zachwyciłam się, gdy oglądałam mundial w 2018 r. Zachwyciłam się wtedy reprezentacją Chorwacji do tego stopnia, że kupiłam autobiografię Luki, która następnie...2-3 lata przeleżała na półce! Po pierwsze dlatego, że w prozie dnia codziennego zapomniałam o piłkarskich rozgrywkach, a po drugie, bo jakoś nie mogłam się za nią zabrać. Snułam przypuszczenia, że będzie to po prostu nuda i jako piłkarski laik tego nie ogarnę. Czas minął, nadeszły kolejne mistrzostwa świata, znowu kibicuję Chorwacji i oznajmiłam mężowi, że jeśli Chorwaci "rozwalą" Japonię (a było groźnie!) to zacznę czytać... No i zaczęłam! Dzisiaj. Luka mnie ujmuje! Z kart książki jawi się on jako "swój chłop", który wie, co w życiu jest najważniejsze i sodówka nie uderzyła mu do głowy. Pierwsze strony powaliły mnie na łopatki, bo opisuje w nich, co czuł, gdy jego drużyna nie wygrała mundialu w Rosji. Nie jestem fanką piłki nożnej, ale doskonale pamiętam TAMTEN mecz i to, że ja też byłam rozczarowana, że Chorwaci nie stanęli na najwyższym miejscu na podium. Co tu kryć, jak przeczytałam, co czuł Luka, to prawie się poryczałam. Ta książka chwyta za serce. Dobra, wracam do lektury! Bajooo!

(tekst z szuflady, XII 2022 r.) 


Dopisek z 2023 r.
Czy tylko mi Luka kojarzy się z elfem? 
No i niestety w 2022 r. Chorwaci też nie wygrali mistrzostw, ale i tak ich lubię!


wtorek, 21 marca 2023

Muzyczny coming out, czyli za co kochałam Kelly Family

Wczesny etap mojej młodości przypada na lata 90-te. Zbierałam wtedy pocztówki, kolekcjonowałam karteczki z kolorowych notesików (do tej pory nie wiem dlaczego) i byłam zafascynowana zespołem The Kelly Family („Gimby nie znajo!”).

Co tam fascynacja – ja ich strasznie kochałam i byłam fanką pełną gębą! Zespół złożony z dziewięciu osób noszących nazwisko Kelly fascynował mnie wszystkim – muzyką, strojami i taką niesamowicie pozytywną energią, która od nich biła. Do dziś pamiętam ich imiona wg starszeństwa (!) – Kathy, John, Jimmy, Patricia, Joey, Barby, Paddy, Maite i Angelo.

Podobało mi się, że każdy członek zespołu potrafił grać na licznych instrumentach i mówić w kilku językach. Na strychu mam ich plakaty, pocztówki i pękaty zeszyt z wycinkami, które namiętnie gromadziłam. Materiały te pochodziły w większości z „Bravo”, a żeby je zdobyć, wsiadałam na rower i „naginałam” pięć kilometrów pod górkę (!) do Wińska, aby w jedynym kiosku w okolicy nabyć ulubioną gazetę. Tak, tak… lata 90-te nie znały internetu i żeby się czegoś dowiedzieć o ulubionej kapeli, trzeba było sobie zadać trochę trudu. Tak samo było z oglądaniem teledysków. Aby móc je obejrzeć, w każdą niedzielą włączałam emitowany na „Dwójce” program „30 ton – lista, lista przebojów” i z zapartym tchem śledziłam zestawienia, mając nadzieję, że klip moich ulubieńców długo w nim pozostanie i zdobędzie najwyższą lokatę.

Niezbędnym atrybutem fana jakiegokolwiek zespołu jest koszulka z nadrukiem. Także w mojej szafie było kilka t-shirtów ze zdjęciami muzycznej rodzinki, które nosiłam z nieukrywaną dumą. Nie muszę chyba dodawać, że sama zapuszczałam włosy, by choć trochę upodobnić się do Kellesów, a ściany mojego pokoju były obklejone plakatami rozśpiewanego rodzeństwa. Spędzałam w nim długie godziny wpatrując się w ich uśmiechnięte twarze. Jako, że wiek nastoletni sprzyja pierwszym zauroczeniom, niejednokrotnie wiodłam z koleżankami z klasy zaciekły spór o to, kto jest fajniejszy – Angelo czy Paddy i patrzyłam krzywym okiem na rówieśniczki zafascynowane Backstreet Boys (boysband – wówczas mega modny). Kupowałam też kasety Kelly Family, a potem słuchałam ich w nieskończoność – to były czasy! Kasety, które w chwili obecnej stanowią bezcenny relikt przeszłości, mam do tej pory.
I choć zdarzało się, że ktoś mówił mi, że słuchanie Kelly Family jest obciachem, to ja się tym zupełnie nie przejmowałam! Nie widziałam niczego śmiesznego w ich muzyce. Lubiłam te melodyjne utwory, które szybko wpadały w ucho i pozwalały odpływać w świat marzeń. Właściwie to Kelly Family byli jedynym zagranicznym zespołem, który tak bardzo mnie zafascynował, mimo że nie rozumiałam tekstów (język angielski poznałam dopiero w LO), a gdy Kathy śpiewała po hiszpańsku, to już w ogóle wpadałam w niemal ekstatyczne uniesienie.

Kilka dni temu dowiedziałam się, że Kelly Family się reaktywuje i wypuszcza nową płytę. Włączyłam ich najnowszy teledysk, a youtube zrobiło resztę. Od jednego klipu przeszło do nagrań z ich koncertów. Godziny mijały… Siedziałam i oglądałam. Wszystkie wspomnienia wróciły, a ja poczułam jakbym znowu miała te 12 lat!
Czy wielki „comeback” Kelly Family się powiedzie? Czy podbiją serca fanów? Czy ich muzyka będzie działać na mnie tak, jak 20 lat temu? Szczerze? Nie mam pojęcia!
Dwie dekady to szmat czasu. Dorosłam, zdobyłam bagaż doświadczeń, niejedno widziałam, wszystko jest inne. Nie jestem już nastolatką, jestem innym człowiekiem, ale sentyment i długie włosy pozostały. Może więc pora odkryć w sobie dziecko na nowo?

[Tekst z 3 kwietnia 2017, wrzucony na stronę winsko.eu]




Dopisek z roku 2023...
Dziecięce marzenie się spełniło. Byłam na dwóch koncertach Kelly Family (Łódź 2018, Kraków 2020). Z pewnością jeszcze o tym napiszę, ale powiem Wam jedno - dobrze jest marzyć...

poniedziałek, 20 marca 2023

Olsztyn, creepy owca i Leśniów

        Wiało, wiało i wywiało mnie na Śląsk, w okolice Częstochowy. Plan na wyjazd miałam konkretny – odwiedzić dwa miejsca, które bardzo lubię i zdobyć magnesiki (Mam do nich silną słabość!). Sobota okazała się idealnym miejscem na wycieczkę więc ruszyłam w trasę. Najpierw Olsztyn i ruiny zamku. Od mojej „bazy” to ok 25 km więc pół godziny jazdy dla normalnego człowieka. Dla mnie, oczywiście, więcej. Tu objazd, tam droga w remoncie, tu skręcam nie tam, gdzie GPS każe… Ale w końcu dotarłam. Wjeżdżam na parking. Objawia się pan w odblaskowej kamizelce, aha, trzeba zapłacić (Nowość w tym miejscu!). „Pani z gminy czy spoza?” No, dobre pytanie, skoro moje „degieery”, aż waliły po oczach na tle pozostałych SCH… „Bo jak nie z gminy, to 15 zł”. (Zdzierstwo jak ta lala, ale co ja tam będę komentować.). Zapłaciłam i idę. Po drodze odwiedzam otwarty punkt z pamiątkami. Słyszę jakiegoś pana, który zastanawia się jaki sens mają magnesy – zwierzątka z imionami ludzi. Też nie wiedziałam (Ktoś? Coś? Jakiś pomysł?). Zapłaciłam i idę dalej, do zamkowej bramy. Bilet – dyszka. Wchodzę i po chwili „O żesz samsung galaksy mać! Telefon został w aucie!”. Jak do tego doszło, nie wiem! Nigdy nie ruszam się bez komórki. Polazłam jednak dalej. Nastawiłam się na dłuższy spacer, ale okazało się, że droga okrężna, którą zawsze wracałam teraz jest zamknięta więc weszłam na górę i zeszłam. Nie trwało to długo. W drodze powrotnej zatrzymałam się obok rzeźby owcy na rowerze… Tak! Owca na rowerze. Twór, moim zdaniem, mocno creepy, po naszemu – dziwny. Archiwalne zdjęcia poniżej. Nie ma to jak baraninka z zamiłowaniem do jazdy na dwóch kółkach... Ale dobra, to nie koniec wyprawy. Chwila refleksji i ruszyłam do Leśniowa. A co tam jest? Ano sanktuarium!













        Ok. 40 km od Jasnej Góry mamy, a właściwie paulini (zakonnicy w białych habitach z różańcem przy pasie), mają sanktuarium Matki Bożej Leśniowskiej Patronki Rodzin. W ołtarzu głównym figura Maryi z Dzieciątkiem (ale takim już odchowanym) i w koronie, i za szybą. Miałam szczęście, bo było tam tylko kilka osób, które w końcu sobie poszły więc miałam chwilę na modlitwę w ciszy i na obejrzenie całego kościoła. Podobało mi się! Pochodziłam sobie też po placu wokół sanktuarium i to również polecam. Dużo zieleni, ścieżek, ławeczek – atmosfera sprzyjająca zarówno kontemplacji jak i zwykłemu spacerowi. Można też odprawić drogę krzyżową lub odmówić różaniec, wędrując ścieżkami, przy których znajdują się figury obrazujące poszczególne tajemnice wszystkich części (Różaniec ma cztery części, każda po pięć tajemnic.). Co jeszcze można robić w Leśniowie? Zabrać narzeczonego lub męża i pomodlić się w intencji małżeństwa, narzeczeństwa czy o dar potomstwa – na przykład. Można również otrzymać błogosławieństwo!

„W każdą I niedzielę miesiąca, podczas mszy św. o godzinie 11.00 dar Bożego błogosławieństwa przyjmują małżonkowie. (…) W każdą II niedzielę miesiąca podczas mszy Świętej o godzinie 11.00, przy obliczu uśmiechniętej Patronki Rodzin ma miejsce błogosławieństwo dzieci. (…) Podczas niedzielnej Eucharystii w III niedzielę miesiąca o godzinie 11.00 błogosławimy rodziny, które spragnione Bożej opieki i miłosierdzia przynoszą przed oblicze Patronki domowych ognisk swe obolałe serca, tęskniące za szczęściem. (…) W każdą IV niedzielę miesiąca podczas Eucharystii o godzinie 11.00 Leśniów staje się biblijnym Ain–Karim, miejscem spotkania uśmiechniętej Patronki Rodzin z przyszłymi matkami. (…) Główne uroczystości Matki Bożej Leśniowskiej mają miejsce w niedziele po 2 lipca o godz. 11:00.” (źródło: KLIK) A zatem do wyboru, do koloru, nic tylko korzystać ;). 

W ramach ciekawostki dodam jeszcze, że w Leśniowie mieści się nowicjat paulinów. Nowicjat, czyli czas najogólniej rzecz ujmując, czas przygotowania do ślubów zakonnych. Opowieść o życiu nowicjuszy dostępna tutaj: KLIK KLIK 





















Chciałam jeszcze odwiedzić Jasną Górę, ale powstrzymały mnie utrudnienia w ruchu spowodowane remontami drogowymi w Częstochowie. Cóż, nic straconego, nie tym razem to następnym albo jeszcze następnym. Zobaczymy, co życie przyniesie!

czwartek, 16 marca 2023

Parszywa dwunastka - rzecz o zabobonach

Przesądy towarzyszą nam na co dzień. Niby śmieszą, niby irytują, ale często ich przestrzegamy. Tak na wszelki wypadek… Oto przed Państwem „parszywa dwunastka”, czyli refleksje pół żartem, pół serio, o dwunastu zabobonach, które „dodaję do ulubionych”.

Przesąd nr 1 – Guzikowa wojna, czyli nigdy nie podnoś z ziemi guzików!

Jakiś czas temu przytrafiła mi się rzecz następująca… Przemierzałam ulice wielkiego miasta i znalazłam na chodniku pęk pięknych guzików. Natura chomika nie pozwoliła mi przejść obok nich obojętnie, podniosłam więc znalezisko i od razu pomyślałam o pewnej znajomej krawcowej, której na pewno guziczki przydadzą się w pracy. Pomysł wcieliłam w życie i będąc u owej kobiety, wręczyłam jej znalezisko. Nie oczekiwałam jakiejś szczególnej wdzięczności, ale jej reakcja zaskoczyła mnie całkowicie, ponieważ… dostałam reprymendę! – Nie wolno podnosić guzików z ziemi, bo potem dochodzi do kłótni!
Zamurowało mnie. Zrozumiałabym awanturę, gdybym komuś te guziki podstępnie obcięła, ale ja je przecież znalazłam. Po chwili jednak przyznałam w duchu rację krawcowej. Byłam gotowa się z nią pokłócić, tylko dlatego, że uważałam jej poglądy w kwestii guzików za bzdurne. Przezornie postanowiłam zamilknąć i nie kontynuować naszej rozmowy.

Myśląc o całej sytuacji, zaczęłam przeczesywać „sieć” w kontekście guzikowego przesądu i znalazłam antidotum. Podobno nie tylko można, ale nawet trzeba podnosić guziki z ziemi, bo to przynosi szczęście. No, mi przyniosło… szczęśliwe uniknęłam kłótni!

Przesąd nr 2 – Torba na podłodze? Never ever!

Swego czasu miałam sporych rozmiarów torbę, w której, jak typowa kobieta, nosiłam masę rzeczy niezbędnych do codziennego funkcjonowania. Takie tam, podstawowe – portfel, kalendarz, telefon, chusteczki, szczotka i suszarka do włosów, zestaw do makijażu, klucze do auta, power bank, aparat fotograficzny, baterie, ładowarka, długopis, notatnik, taśma klejąca…
Trochę to ważyło, miejsca też zajmowało sporo więc najczęściej mój tobołek trafiał pod biurko (gdy byłam w pracy) lub do jakiegoś kąta. I zawsze byłam zdziwiona, gdy po jakimś czasie znajdowałam torbę na wieszaku, krześle lub w innym miejscu. Nurtująca mnie coraz bardziej zagadka wędrującej torby w końcu została rozwiązana, koleżanka z pracy uświadomiła mi, że nie wolno stawiać torby na podłodze, bo pieniądze uciekną. Przestraszyłam się nie na żarty, ale po chwili uświadomiłam sobie, że nie noszę pieniędzy tylko kartę… O ucieczce kart nie było ani słowa. Kierując się jednak troską o stan funduszy własnych, torebkę damską sporych rozmiarów postanowiłam zamienić na torbę do laptopa. Zostawiałam ją w tym samym miejscu, czyli na podłodze. Koleżanka z pracy przestała się martwić i torba stała sobie spokojnie tam, gdzie ją zostawiałam. Cóż, jak widać z torby na laptopa pieniądze ani megabajty nie uciekają.

Przesąd nr 3 – Anonimowe bogactwo

Kolejny przesąd głosi, że bycie nierozpoznanym przez znajomych zwiastuje bogactwo. To wierzenie sprawia, że mi przykro, bo zewnętrznie jestem dość charakterystyczna i jeszcze mi się nie zdarzyła sytuacja, że ktoś ze znajomych mnie nie poznał. O, ja biedna, nieszczęśliwa! Nastawiam się, że będę klepać bidę do końca swoich dni, podczas gdy takie np. kameleony z pewnością do biednych nie należą…

Przesąd nr 4 – Kot

Kot to zwierz tajemniczy i kojarzony z magią, lub jak kto woli, ze starymi pannami. Słynny przesąd głosi, że jeśli ów futrzak o czarnej sierści przebiegnie Ci drogę, będziesz miał pecha. Aby go odczynić (pecha, nie kota), należy zrobić trzy kroki wstecz, obrócić się i ruszyć dalej. Będąc właścicielką czarnego kota, robię po cichu rachunek sumienia na ileż to ewentualnych „ofiar” mój pupil mógł ściągnąć nieszczęście. A jednocześnie cieszę się bardzo za każdym razem, gdy „Pan Kot” do mnie podbiega, bo to oznacza, że on sam miał szczęście i w porę udało mu się zbiec przed nadjeżdżającym autem.

Przesąd nr 5 – Matematyczny

Z trzynastką wolę nie zadzierać. Tak profilaktycznie. Pamiętnego 13 w piątek, roku niepamiętnego, wybierałam się do Lubina na występ kabaretu Hrabi. Bilet zakupiony odpowiednio wcześniej, wszystko dopięte na ostatni guzik. Ruszam w trasę i w połowie drogi moje auto zaczyna odmawiać posłuszeństwa! Zdesperowana wracam do domu, by wziąć drugi samochód. Niestety, pojazdu w garażu nie ma. Czas leci, do koncertu coraz bliżej… Wsiadam więc ponownie do własnego auta, odpalam i… wszystko chodzi elegancko! Do Lubina dojechałam spokojnie, równie spokojnie wróciłam, ale od tamtej pory niezbyt się z trzynastką lubimy.

Przesąd nr 6 – Kuchenny

Dobrze, że sztućce są wykonane z materiałów nietłukących się, bo upadają mi często. Nie jestem jakąś niezdarą, ale upadek się zdarza. Jeśli ktoś jest świadkiem owego zajścia, najczęściej stwierdza, że pewnie ktoś głodny przyjdzie. Co robię wtedy? Drzwi nie zamykam, ale przezornie dolewam wody do zupy, by starczyło jej dla wszystkich…

Dobra, żartuję, gdy sztućce upadną, po prostu je podnoszę i myję.

Przesąd nr 7 – Oświatowy

Jak mawia klasyk: „Gimby nie znajo!” (chyba), a ja znam i pamiętam. Gdy w czasach szkolnych upadł komuś zeszyt lub notatki, zaraz znajdowała się przynajmniej jedna osoba, która ochoczo pędziła na ratunek i owe rzeczy przydeptywała, żeby nie było pecha. Pamiątkę mam do tej pory. Gdzieś na dnie szafy spoczywa zeszyt, a w nim strona z pięknie odbitą podeszwą dziecięcego bucika…

Przesąd 8 – Ornitologiczny

Jeśli „nakupa” na kogoś ptaszek, bywa to oznaką szczęścia lub awansu. Cieszyć się z tego nie potrafię, Jak zostanę „trafiona” to klnę jak szewc i idę wyczyścić ubranie. Może to dlatego jestem bezrobotna? A może pora zacząć częściej przechadzać się pod drzewami, na których zbierają się ptaszęta?

Przesądy 9 i 10 – Matrymonialny i towarzyski

Śmiem sądzić, że każda niewiasta przynajmniej raz w życiu słyszała ostrzeżenie: nie siadaj na rogu, bo zostaniesz starą panną. Mi też tak mówiono, ale ja chyba wolę zająć to niechlubne miejsce niż opuścić jakieś spotkanie lub fajną imprezę. A skoro już o spotkaniach mowa, to przypomniał mi się jeszcze jeden „motyw”, związany bezpośrednio z gadaniem… Otóż, gdy dwie osoby jednocześnie powiedzą to samo, niemal automatycznie następuje okrzyk, że zaraz ktoś głupi przyjdzie. Cóż, różnie bywa z tą ludzką mądrością, ale z pewnością sam ten przesąd też do najmądrzejszych nie należy…

Przesąd 11 – Drabina

Masz drabinę? Strzeż się! To niepozorne narzędzie może ściągnąć pecha na każdego, kto pod nim przechodzi. A jeśli pod drabiną przejdzie niezamężna kobieta to już w ogóle katastrofa, ponieważ niewiasta owa na pewno nie wyjdzie za mąż w ciągu najbliższych dwunastu miesięcy. Inni mówią, że panna, która przeszła pod drabiną, stanu cywilnego nie zmieni nigdy! Osobiście wolę wierzyć w porzekadło, że każda potwora znajdzie swego amatora, ale spacerów pod drabinami nie praktykuję, ponieważ będąc osobą dość wysoką, guza nabić sobie nie chcę.

Przesąd 12 – Mój ulubiony!

Lubię się witać, o wiele bardziej niż żegnać. Ale witanie, wbrew pozorom, jest sprawą bardzo skomplikowaną! Pomijając zasady savoir vivre, których jest mnóstwo, istnieje reguła najważniejsza – nie wolno witać się przez próg, bo to przynosi nieszczęście.
Zasady tej przestrzega mnóstwo osób (wśród nich ja), dlatego też byłam bardzo zaskoczona, gdy oglądając jakiś film „made in USA”, zauważyłam, że jeden z bohaterów wita swego gościa przez próg. No, jakże to tak ?!? Przecież powitanie w progu może się skończyć kłótnią osób uczestniczących w tym akcie lub sprowadzić 100 lat nieszczęścia…

***

Skąd się bierze wiara w przesądy? Nie wiem, ale wydaje mi się, że z zabobonami jest trochę jak z plotkami. Krążą po świecie, docierają do wszystkich, często budzą nawet skrajne emocje i trudno je pojąć umysłem, ale wiara w nie jest sprawą indywidualną…




[Tekst z 22 kwietnia 2017, wrzucony na stronę winsko.eu] 

środa, 15 marca 2023

"Władca Pierścieni". Czego uczy mnie Mistrz Tolkien?

Wracam myślami do hobbitów i całej Drużyny Pierścienia. Jak Mistrz Tolkien to zrobił, że jego opowieść zapisała się tak mocno we mnie? Najbliższy jest mi Sam. (Swoją drogą - największy bohater trylogii, tak bardzo niedoceniony...). I Gandalf – czarodziej, czasem szorstki, mający wielką moc, taki odległy i tak bliski jednocześnie. Trochę jak…Bóg? Zna nasze słabości, a jednocześnie wie, że każdy ma swoją misję i misję tę z jego pomocą trzeba zrealizować, bo nikt tego za nas nie wykona. I ten wspaniały, zacny Ent! Powolny, ale silny, mocny, niezachwiany! I jeszcze Aragorn. Z tym, to dopiero jazda bez trzymanki! Tu niby taki włóczykij, obieżyświat, a nagle…król! Kto by przypuszczał?... No, właśnie! Legolasa, oczywiście, zauważyłam, ale bardziej sympatyzuję z krasnoludem Gimlim. Kobiet we „Władcy Pierścieni” jak na lekarstwo. Niespecjalnie mi to przeszkadza! Jest Arwena, Złota Jagoda, Galadriela, Eowina, Różyczka...i to wystarczy. Nie są głównymi bohaterkami (i chwała Tolkienowi za to!), ale każda z nich jest ważna i nadaje powieści smaczku.

Nie lubię Boromira i Pepina. I Golluma. I Żmijowego Języka. I tych królów – ludzi skupionych przede wszystkim na sobie, podczas, gdy przedstawiciele innych ras/plemion (jak zwał tak zwał), biorą na siebie ciężar odpowiedzialności i walki o przetrwanie tego, co dobre i piękne. Czasem, niczym dziecko, myślę, że hobbici jednak istnieją, a drzewa mają duszę czy własną osobowość. Drzewa są nam niezbędne do życia. Trzeba je szanować. I przyjaciół też, bo dobra kompania to połowa sukcesu. Z dobrym przyjacielem dotrzesz do Mordoru i zrzucisz do szczeliny pełnej ognia to, co cię przygniata. Przyjaciel pomoże, obroni, zbeszta jeśli trzeba, przygotuje posiłek, pomoże iść, gdy nogi odmówią posłuszeństwa… I przed pająkiem obroni, i z wieży uwolni… Tak przyjaciel to nieodzowny „element” podróży zwanej życiem. Trzeba mieć zasady, trzeba mieć honor, trzeba mieć wiarę, trzeba znać swoje dobre i słabe strony, i być otwartym na innych (choć to czasem boli). Tego uczy mnie Tolkien!




wtorek, 14 marca 2023

I chodzą ludzie...

„I chodzą ludzie podziwiać szczyty gór i wzdęte fale morza, i szerokie nurty rzek, i przestwór oceanu, i kręgi gwiezdne, a siebie zaniedbują”.

św. Augustyn

poniedziałek, 13 marca 2023

...szukajcie tego, co w górze... Górowskie Święte Schody!

        Góra, jaka jest, każdy widzi. Zwykłe miasto na prowincji, jednemu się podoba, drugiemu niekoniecznie. Ot, życie. Bywam w Górze co jakiś czas, bo to w końcu stolica powiatu, ale na ogół raczej nikogo nie namawiam, aby tam pojechał. Do teraz… Teraz namawiam z premedytacją! W końcu zobaczyłam w Górze coś niezwykłego i wspaniałego! Zabytek! A konkretnie zabytkowy kościół, a w nim… schody. Nieźle, co? Wyjątek, doprawdy, wyjątek – powiesz - kościół i schody, brawo, Marto, brawo… A ja Ci powiem, że takich schodów to jeszcze nie widziałeś, bo to ŚWIĘTE SCHODY. Tak! W Górze znajduje się niezwykły obiekt, o którego istnieniu nie miałam bladego pojęcia! Święte Schody w kościele pw. Bożego Ciała. Info o tym miejscu przysłała mi Agata. Byłaś? Widziałaś? - Nie. - Jedziemy? No! Ale najpierw trzeba było się dowiedzieć jak tam w ogóle wejść… Dzięki Bogu, mamy fb, i już po chwili info od dobrej duszy, że w tym kościółku, na starym cmentarzu, w każdą niedzielę, bywa starszy pan, który otwiera obiekt. To już konkret. 
        Wycieczkową pielgrzymkę/pielgrzymkową wycieczkę po Górze rozpoczęłyśmy od udziału we Mszy św. w kościele św. Katarzyny (o tym kościele innym razem). Po nabożeństwie kierunek– cmentarz. Pieszo. Bo tak przyjemniej, no i ruchu nigdy za wiele. Wędrowałyśmy ulicami Góry, mijając m.in. dawną „Syrenę”, kino (też dawne, a szkoda…), szkołę, torowisko, wieżę, krzaczory, drzewa, krzaczory i doszłyśmy na miejsce. W tle słychać było religijne piosenki więc znak, że kościele ktoś jest! Powitał nas starszy pan i zaczął swoją opowieść o świątyni, oprowadzając nas po wszystkich jej zakamarkach. Mogłyśmy zajrzeć dosłownie wszędzie i to nam się bardzo podobało! A co najbardziej? Nie umiem powiedzieć! Wszystko było wspaniałe! Na koniec przyszła pora na to, co nas „zwabiło” do Góry, tzn. na te Święte Schody. Pan Tadeusz zapytał czy chcemy je przejść, czy tylko zobaczyć. Jak się możesz domyślić, chciałyśmy je przejść. Jeśli nie wiesz, to Ci powiem, że takie schody przemierza się na kolanach. I tak zrobiłyśmy, choć przyznam szczerze, że w pewnym momencie musiałam się podpierać ręką, ale dałam radę. Schodów jest 28. Na 14 stopniu stoi „pudełko” (relikwiarz) z kamieniem z twierdzy, w której więziono Jana Chrzciciela (tego biblijnego proroka, kuzyna Jezusa, straconego przez ścięcie). U szczytu schodów znajduje się obraz „Ecce Homo” (przełom XVII i XVIII w.). A całe to miejsce nad schodami (kaplica) nazywane jest Ratuszem Piłata. Na ścianach są freski, a w oknach witraże. Atmosfera niezwykła. Polecam każdemu! Jeśli wiara jest ważna w Twoim życiu, to kościół Bożego Ciała i Święte Schody mogą pomóc Ci ją umocnić, zwłaszcza w okresie Wielkiego Postu. Jeżeli nie jesteś wierzący, nie szkodzi, zwiedzisz po prostu okoliczny zabytek i to też będzie ok. Reasumując, ja tam na pewno jeszcze wrócę i uprzedzam – może się okazać, że zaproponuję Ci wspólną wyprawę 😉

PS 1 O co właściwie chodzi z tymi Świętymi Schodami? Te górowski powstały na wzór rzymskich znajdujących się obecnie w kaplicy papieskiej „Sancta Sanctorum” obok bazyliki św. Jana na Lateranie. A te rzymskie wg tradycji są tymi samymi schodami, po których Pan Jezus wchodził do siedziby Piłata na sąd. Do Rzymu miała je sprowadzić św. Helena.

PS 2 Co jeszcze ważne, moim skromnym zdaniem, będąc TAM wrzuć do koszyczka choć złotówkę. Nie jest to obowiązek, jak nie zapłacisz to i tak wejdziesz, ale warto wesprzeć to miejsce. Tak po prostu, od serca. Jest ono wyjątkowe i fajnie by było, gdyby kolejne pokolenia miały jeszcze co oglądać.

PS 3 Kościół można odwiedzać w niedziele, w godz. 12:00 - 17:00.

A tutaj zdjęcia. Agaty (dziękuję!) i moje...