z flanelową koszulą na wierzch,
a z walkmana leciała Nirvana
od poranku po szary zmierzch.
Tamten facet grał takie nuty,
że chciało się odlecieć z nim
za horyzont przez jesień zasnuty
lub ze skręta niebieski dym...
(...)
Teraz inne problemy na głowie,
tamta szkoła już tylko w snach,
inne czasy inni wodzowie,
nawet inny nad nami dach.
Ale przecież coś się przeżyło
więcej niźli dwa razy dwa ...
("Ta sama miłość" - Pod Budą, posłuchaj tu: KLIK)
I stało się...
Mija 20 lat od mojej matury!
Absolwentka 2003 kłania się nisko i pozdrawia!
Skończyłam czteroletnie liceum. Profilów wówczas nie było, ale w III klasie wybierało się fakultety, które kontynuowało się również w klasie IV. W praktyce oznaczało to, że był blok przedmiotów ogólnych, na które chodziło się z całą klasą i blok zajęć fakultatywnych, w których uczestniczyły osoby z różnych klas. Mój wybór padł (jakżeby inaczej) na fakultet humanistyczny więc miałam dodatkowe godziny języka polskiego i historii. O ile polski bardzo lubiłam, tak historia nie była moją mocną stroną (tak naprawdę zdobyłam jakąś wiedzę w tej dziedzinie dopiero na studiach). Pamiętam bardzo dobrze, że w pewnym momencie ktoś tam, na górze, wpadł na pomysł, aby mój rocznik zdawał obowiązkową maturę z matematyki. Głośno o tym było, a ja żyłam w stresie, bo z matmy zawsze byłam słaba i to byłby koniec moich marzeń o zdaniu egzaminu dojrzałości. Na szczęście "góra" z pomysłu zrezygnowała (dowiedziałam się o tym z "Teleexpressu", ale i moja siostra zadzwoniła do mnie z tą radosną informacją), a ja mogłam zająć się wkuwaniem. Ale zamiast pogłębiać wiedzę z historii, skupiałam się przede wszystkim na polskim. Sen z oczu spędzała mi jednak wizja matury ustnej. Za moich czasów (jak ja kocham ten zwrot) na egzaminie pisemnym "produkowało się" pracę na wybrany temat (było ich 3 chyba), a na ustnym popisywało się wiedzą gramatyczną, językoznawczą itd. Nie przygotowywaliśmy wcześniej prezentacji). Tu mnie życie zaskoczyło, bo się okazało, że maturę pisemną zdałam na 5, a że na pierwsze i drugie półrocze klasy III i IV miałam 4 z j. polskiego, to byłam zwolniona z matury ustnej. (I pierwszy egzamin ustny związany z naszym językiem zdawałam dopiero na studiach). Tu w ogóle fajna historia, bo modliłam się mocno, aby móc pisać na maturze o Biblii i moja modlitwa została wysłuchana. Mogłam "popłynąć", bo trafił mi się temat jakoś o relacjach ojciec - syn albo dzieci - rodzice, dokładnie nie pamiętam, więc sami rozumiecie :). Nie jestem w stanie sobie przypomnieć o czym pisałam, ale w mojej pracy znalazł się nawet cytat z piosenki Dezertera "Totalna, totalna destrukcja, W ludzkich sercach agresja nieludzka". Pamiętam też "ten uczuć", gdy już siedzieliśmy w auli, każdy przy swoim stoliku (losowaliśmy miejsca przy wejściu) i jakiś ziomeczek z równoległej klasy pytał mnie o pisownię słowa "chociaż". Ależ ja byłam wtedy zła, że on, maturzysta, nie wie :D! Szok i niedowierzenie! :P Naprawdę byłam zbulwersowana!...
Z historią już tak dobrze nie było. Pisemną zdałam na 4 (dumna jestem do tej pory), ale na ustną już iść musiałam, no i jakoś zdałam. Przy tym zostańmy, zdałam. (Choć pamiętam rozkminę czy piłsudczycy mieli coś wspólnego z Piłsudskim, czy jest to pytanie podchwytliwe).
Niemiecki był tylko w wersji ustnej. To dopiero był koszmar (liceum zabiło moją sympatię do tego języka). Nie jestem pewna czy na angielskim też tak było, ale my musieliśmy przygotować, a potem wykuć tzw. topiki, czyli takie, powiedzmy, wypracowania na różne tematy, każdy o długości ok. 1 strony A4. Pomocne były w tym "Repetytoria", tj. książki z gotowymi opracowaniami. Jedno miało kolor różowy, a drugie zielony. Na maturze losowało się zestaw pytań, z topikiem na czele. I spośród tych wszystkich topików, które wykułam zgodnie z zasadą "ZZZ" (zdać, zakuć, zapomnieć), jedno zdanie utkwiło mi w głowie do tej pory: "Unterwegs in die Diskotek sprechen sie uber Sport und ihre Lehrerin Frau Krause." (za poprawność pisowni nie odpowiadam). Ocena z niemieckiego? Zdałam! Niech Wam to wystarczy, jako i mi wystarcza. (Na studiach, oczywiście, moja przygoda z niemieckim miała ciąg dalszy, ale zajęcia prowadziła tak wspaniała lektorka, że aż mi miło, jak o niej pomyślę).
Tak w ogóle to na egzamin dojrzałości poszłam w glanach i garniturze. Na historię dodatkowo zabrałam maskotkę, różaniec i święte obrazki (ku radości pana od historii, który nawet skomentował jakoś wizerunek św. o. Pio). Wcześniej, w trakcie przygotowań, spróbowałam pobudzić mózg do zwiększonej wydajności w zdobywaniu wiedzy za pomocą super mocnej kawy bez cukru, ale za to z cytryną (metody koleżanek), ale jakoś tak wyszło bez efektu. Smakowało beznadziejnie i nie dało się tego przełknąć - ble. Przed pisemnymi maturami chodziłam rano na kościoła. Było to dla mnie ważne, i jak widać, dobre efekty przyniosło ;). Któregoś razu zdziwiłam się bardzo, gdy kilka ławek przede mnę zobaczyłam osobę, o której wiedziałam, że jej stosunek do kościoła jest raczej totalnie na nie. I jej chyba też pomogło, bo nie słyszałam, żeby nie zdała...
Nie pamiętam po jakim czasie były wyniki matur, ale musieliśmy zgłaszać się po nie osobiście. Przez internet nie dało się sprawdzać, trzeba było pofatygować się do szkoły i już, a konkretnie to do sali nr 215 bodajże, i czekać cierpliwie na swoją kolej, bo wzywali nas do klasy pojedynczo, w kolejności alfabetycznej. Z moim nazwiskiem to się trochę naczekałam. W końcu moja kolej. Wchodzę, tam już wychowawczyni oraz dyrektorki - wice i główna. Główna pyta, co miałam na koniec z polskiego, a co z historii. Grzecznie odpowiadam i słyszę: "To ja nie wiem jak to zrobiłaś...". I tu prawie zemdlałam, bo se myślę, o kurza melodia, nie zdałam. Na co pani dyrektor wręcza mi wycinek z moim nazwiskiem i stopniami, mówiąc: "Gratuluję!". Patrzę, mierzę, oczom nie wierzę, 5 z polskiego i 4 z historii. Satysfakcja jak tam i z powrotem, i duma, i przekonanie, że moja polonistka na pewno nie sprawdzała mojej pracy, bo wtedy to pewnie dostałabym maks 4. (Zawsze mnie "cisnęła", nie pamiętam, abym otrzymała kiedykolwiek 5 z wypracowania czy pracy klasowej). Pochwaliłam się ocenami rodzicom i dostałam od mamy dużą czekoladę z bakaliami (Terravitę). To było takie miłe i kochane!...
I w sumie o mojej maturze to by było na tyle. W ramach zgrabnej ciekawostki na zakończenie zdradzę, że mój największy szkolny przypał naukowy to "pała" z pracy klasowej z języka polskiego w II klasie. "Popełniłam" jakieś 3 lub 4 strony i dostałam niedostateczny z adnotacją: "Brak nawiązań do tematu!". Pomyliłam oświecenie z odrodzeniem... Brawo ja! Teraz to wydaje mi się nie do pomyślenia, ale wtedy cóż...młodość ma swoje prawa! ;) A panią od polskiego otaczam serdecznymi myślami i myślę, że miała ogromną wiedzę (o czym świadczą m.in. moje notatki z zajęć) oraz... dużo cierpliwości (a do mnie to już na pewno...).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz