Za mną dwa dni w trasie, dwa województwa, dwa zamki, jedna historia - nasza wspólna, polska. I czuję potrzebę "wypisania się", i nie mogę zacząć, bo weny brak. Dlatego niniejszym idę na żywioł i zaczynam pisać, co mi paluszki na klawiaturze wystukają.
W niedzielę wylądowałam w Zagórzu Śląskim (pow. wałbrzyski, gm. Walim). Miałam doborowe towarzystwo, a radość tym większa, że udało nam się zgrać napięte grafiki i razem ruszyliśmy w Polskę! Moja podróż rozpoczęła się granicy dwóch województw, gdzie w trakcie oczekiwania na moich kompanów miałam okazję pohasać na świeżym powietrzu i popodziwiać przydrożną roślinność. Dla rozrywki postanowiłam sprawdzić nazwy tejże roślinności i jeśli google nie kłamią, to trafiłam na krwawnik pospolity i jeszcze trochę innej zieleniny (zdjęcia poniżej). Potem przyszła pora na szybki kurs udostępniania lokalizacji własnej (nie wiedziałam, że smartfony mają taką funkcję, ale to nic dziwnego, jestem technologicznym <upo>śledzikiem) i ruszyliśmy es-piątką do Zagórza Śląskiego, gdzie mieliśmy zwiedzić Zamek Grodno - nie mylić z Zamkiem Grodziec :).
Po około dwóch godzinach dotarliśmy na miejsce. Ludzi było sporo, samochodów jeszcze więcej, ale udało nam się zaparkować i rozpoczęliśmy wędrówkę na szczyt Góry Choina, na którym 700 lat temu za sprawą księcia Bolka I wzniesiono zamek. Bolek był z Piastów, ale to chyba nikogo nie dziwi, bo ród to nader liczny i we wznoszeniu warowni zaprawiony ;)
Przyznaję, że obiekt mi się podobał, chociaż i tu mnie dopadł żal (który towarzyszy mi zawsze, gdy odwiedzam podobne miejsca), że do naszych czasów przetrwały tylko ruiny. Na wieżę widokową nie weszłam (SKS, kurka, SKS), ale nic to, jak mawiałam Pan Wołodyjowski. Ciekawych ekspozycji na niższych poziomach nie brakowało. Była krypta, narzędzia tortur (hiszpański bucik mnie urzekł - nie pytajcie...), i oczywiście kościotrup w lochu, na pamiątkę Małgorzaty, która nie chciała za mąż. Były i wypchane zwierzęta, co jest mocno "kripi", i w życiu bym nie chciała takiej "ozdoby" w domu ani nigdzie indziej poza muzeum.
Stoisk handlowych, o dziwo, było mało, ale magnesików w asortymencie nie zabrakło. Kusiło mnie, aby na nabyć jedną czy dwie książki, ale zrezygnowałam z tego pomysłu. Po obiedzie (smacznym), opuściliśmy zamek, zahaczyliśmy o punkt widokowy na zboczu góry i zeszliśmy nad Jezioro Bystrzyckie, a stamtąd do samochodu. Fajny, miły spacerek - polecam! Natomiast nie polecam organizacji ruchu drogowego w Zagórzu, bo na pewnym odcinku ona praktycznie nie istniała i każdy jeździł jak chciał! Było to wkurzające, niebezpieczne i po prostu złe. Na szczęście na pozostałych etapach drogi powrotnej było już normalnie i nasz kierowca (DZIĘKUJĘ!) spokojnie odstawił nas tam, gdzie "trza". Do domu dotarłam zmęczona, ale zadowolona i pełna wrażeń. Po doprowadzeniu się do porządku udałam się w kimę/na spoczynek/w objęcie Morfeusza (no, spać poszłam po prostu), bo następnego dnia czekała mnie wyprawa na Zamek w Rydzenie. Ale to już zupełnie inna historia...
Ps Moim niedzielnym Towarzyszom jeszcze raz dziękuję :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz