niedziela, 24 listopada 2024

Między stronami życia

Uwaga, będzie o książkach! Gdyż, ponieważ, jak to zwykle w tej porze roku bywa, jestem w ciągu czytelniczym. A, że skończyłam właśnie cykl Anny Szczęsnej Między stronami życia, odczuwam potrzebę podzielenia się wrażeniami! Bo to fajne i wciągające historie, które potrafią zaskoczyć! Plusem jest dość duża czcionka zastosowana w książkach, przez co wzrok się tak nie męczy (jak będziecie w moim wieku to zrozumiecie :D) oraz sposób połączenia stron - wolumin ładnie się rozkłada i wygodnie otwiera, i wydaje się być wytrzymały. (Edytorów, introligatorów i  innych gladiatorów przepraszam za niefachowy język, ale ja nie umiem po technicznemu). 
Wróćmy jednak do treści. Między stronami życia to cykl trzech książek o jednym pisarzu i jego małym babińcu, czyli o jednym chłopie i trzech babaczkach, które się kumplują od lat. Są to: Justyna - pisarka (Dziewczyna, która patrzyła w słońce), Marlenka - agentka literacka (Dziewczyna z wiatrem we włosach) i Beata - projektantka wnętrz (Dziewczyna z głową w chmurach). Całe towarzystwo żyje sobie w Toruniu i jak to w życiu bywa - ten zna tamtą, a tamta tamtego. W pewnym momencie jednak Michał, czyli wspomniany już pisarz, kupuje nowe mieszkanie i... się zaczyna! Nie chcę robić spojlerów, bo może ktoś sięgnie po te książki, ale musicie mi uwierzyć, że ta seria wciąga! 
Moja ulubiona postać? Michał. No i chyba Marlenka albo Beata. Najbardziej irytująca? Justysia! I jest jeszcze on - Seweryn. Niby taki tajemniczy i nawet sympatyczny, ale mam wrażenie, że jego postać została wykreowana przez sztuczną inteligencję. :) 

Jest jeszcze jeden element , co prawda spojlerowy, ale muszę się nim podzielić! 

UWAGA! Jeśli nie chcesz psuć sobie przyjemności czytania - OMIŃ TO, CO POD SPODEM!
Michał ma mamę i trenera personalnego. I ja obstawiałam, że ta mama i ten trener to miłość życia i będzie ślub albo, że ten trener się okaże gejem. Niech Wam wystarczy, że źle obstawiałam :)
KONIEC SPOJLERA

Ciekawostka - muszę jechać do Torunia! Nabrałam ochoty na wyprawę po tym, jak się naczytałam powieści o Dorze Wilk (I love Roman!), a teraz mi się przypomniało i ochota wróciła ze zdwojoną mocą! A jak już tam pojadę to najpierw pójdę nad Wisłę, a potem będę szukać bramy do Thornu. Może jakiego wilka do domu sprowadzę albo pierzastego? Ktoś chętny na wycieczkę? 



 

poniedziałek, 11 listopada 2024

Moje Diamenciki

Czekałam na ten moment, oj, czekałam. Trzymałam kciuki, aby nastał i… jest! Udało się! Mamy to! Rozpiera mnie duma, podziw, wdzięczność i miłość… Dziś, 11 listopada 2024 r. mija 60 lat od dnia, w którym moi rodzice stanęli na ślubnym kobiercu, wymienili obrączki i rozpoczęli wspólną drogę życia.

Młoda para przysięgała i przysięgi dotrzymała jak widać na załączonych obrazkach! Ustrój w kraju się zmienił, rządowy obejmowały kolejne ugrupowania polityczne, następowali kolejni papieże, pojawiła się elektryczność, telefony stacjonarne, komputery, internet, komórki, zniknęły telefony stacjonarne, do Piskorza dotarł światłowód, wylali tu pierwszy asfalt, po latach drogę wyremontowali, wszędzie można było dojechać pociągiem z Wińska, pociągi zlikwidowano, był autobus z Wołowa do Leszna i z Leszna do Wołowa, już go nie ma, był sklepik w Piskorzu i go zamknięto, była piękna świetlica, teraz czekamy na nową, byli różni sołtysi, rozmaici sąsiedzi mieszkali, wyprowadzali się lub umierali, członkowie rodziny odchodzili, rodzili się kolejni, jeszcze inni wyjeżdżali, dzieci dorastały, kształciły się, opuszczały rodzinne gniazdo i szły w świat, był czas zdrowia i choroby, poważnych operacji i innych kontuzji, był czas pracy i odpoczynku, lata chude i tłuste… Działo się, oj, działo na przestrzeni tych 60. lat, a moi rodzice niezmiennie szli razem przez życie! Ile było momentów radosnych i smutnych, złych i dobrych, wzlotów i upadków, ile ciężkiej pracy, trosk i zmartwień to tylko Pan Bóg i oni wiedzą, ale…przetrwali! Połączeni węzłem małżeńskim, wierni danemu słowu żyją ze sobą od 60. lat, a dziś celebrują Diamentowy Jubileusz.

Dzień mija nam spokojnie w domowym zaciszu, bo huczne świętowanie w gronie rodziny i przyjaciół już się odbyło, ale nie sprawia to, że obchodzona rocznica jest mniej spektakularna czy wyjątkowa. Weź człowieku i przeżyj z kimś 60 lat! 😉

 Czy chwalę się kolejnymi rocznicami Mamy i Taty na facebooku co roku? TAK! Czy mi się jeszcze nie znudziło? A w życiu! Każdy dzień, każdy moment to dar! Każda rocznica to wielkie wydarzenie! Czas leci jak szalony, życie bywa trudne więc tym bardziej trzeba łapać takie chwile i czerpać z nich siłę. 60 lat! Ja nawet jeszcze tyle nie mam! Sześć dekad! Sześćdziesiąt lat! Bogu niech będą dzięki! I oby kolejnych pięknych rocznic było jak najwięcej!

PS  Swego czasu moja siostra i ja zamieściłyśmy zdjęcie wykonane podczas rodzinnej imprezy z okazji jubileuszu naszych rodziców. Ileż tam było lajków, serduszek i komentarzy! Za wszystkie dziękujemy! Wiedzcie, że cały ten materiał zamierzam zaraz zanieść Mamie i Tacie do poczytania! Niech się cieszą! I niech mają kolejną piękną pamiątkę!











sobota, 9 listopada 2024

Nie taki dentysta straszny...

A dziś wpis na serio i strasznie prywatny, ale ważny jak sądzę. Dzisiaj bowiem zaserwuję mrożącą krew w żyłach (moich) opowieść o dentystach w moim życiu. Jest to temat taki, że hej! Bo już sam fakt, że w jednym zdaniu używam słów „ja” oraz „dentysta” zasługuje na odnotowanie w kronikach na wieczną rzeczy pamiątkę.

Jeśli ktoś nie nadąża, napiszę wprost: boję się wizyt u „zębologów”, a właściwie tego, co się  może wydarzyć! Boję do tego stopnia, że, ekhm, wstyd się przyznać, łaziłam z czarną „jedyneczką” i starałam się mówić w taki sposób, aby ten mój nieszczęsny ząb był jak najmniej widoczny (Aż się spociłam, pisząc te słowa, bo jednak uzewnętrzniać się w takim temacie nie jest mi lekko!). Chyba nietrudno się domyślić, jak bardzo utrudniało mi to życie. Musiałam się starać tak układać wargi podczas rozmowy z kimś, żeby zakrywały górną szczękę. Uśmiech? Tak, ale bez eksponowania „kłów”. Zdjęcia? To samo! Wzmożona czujność, aby przypadkiem ktoś na fotografii nie uwiecznił fatalnego stanu moich zębów. Obserwując ludzi wokół mnie, zazdrościłam im pięknych uśmiechów. Moja samoocena przy tym spadała na dno, bo przecież jestem tchórzem i zamiast iść do dentysty, to ja tu jakieś histerie odstawiam i męczę się okrutnie. No, błędne koło, totalnie! Mama zaczynała rozmowę o zębach? Foch! Rodzeństwo doradzało? Foch! I bunt wewnętrzny, dajcie mi wszyscy święci spokój, odczepcie się, pójdę do dentysty, sama wiem, co robić. (Bożesz Ty mój, doceńcie, że naprawdę piszę, co się w moim łbie działo…). I jaki był efekt? No, łatwy do przewidzenia. Żyłam z dnia na dzień, udając, że problemu nie ma, usychając z tęsknoty za możliwością rozmawiania i uśmiechania się bez wstydu (Pomijam kwestie zdrowotne, bo jak zęby są popsute to inne problemy się pojawiają.), i pogrążając w złości na siebie, że nie umiem się przełamać i boję się dentysty, chociaż jestem taka stara. Żeby nie było, to na tyle, na ile byłam w stanie, korzystałam z usług stomatologa. Jednego, jedynego, przed którym byłam w stanie otworzyć gębę, ale było to tak wielkie wyzwanie dla mnie, że już na tydzień przed terminem wizyty snułam się bez humoru, zestresowana, przerażona, a w nocy nie mogłam spać. Miałam też pełną świadomość, że czeka mnie leczenie kanałowe i to sprawiało, że bałam się jeszcze bardziej. W mojej głowie tkwiły wspomnienia kanałówki sprzed lat (liceum), które tak bolało, że na samą myśl o doznanym wtedy bólu, przechodził mnie dreszcz. Różni ludzie boją się różnych rzeczy, pająków, myszy, ciemności, zamkniętej przestrzeni, klaunów itepe, itede, a ja lękam się dentysty. Wzięło się to m.in. z traumatycznej wizyty, którą przeżyłam jako dziecko. W pewien ponury, ciemny poranek znalazłam się w gabinecie, w obcym mieście, a żeby lekarz mógł coś zdziałać w mojej dziecięcej szczęce, musiało mnie trzymać kilka osób. Tragedia!

Czas mijał, rozwiązania nie było, moja desperacja rosła. Usłyszałam od kogoś, że skorzystał z usługi leczenia zębów pod narkozą, bo też był mega cykorem i inaczej by się nie dało. Ciekawe, uznałam. Poczytałam, popytałam i zdawało się, że mam remedium na swój problem. W międzyczasie moje siostra dała mi namiary na swojego dentystę i wymusiła obietnicę, że się umówię na wizytę. Tak go wychwalała, że aż nie uwierzyłam! (Siostra, wybacz!). Mój mózg nie dopuszczał opcji, że dentysta może być super, a na fotelu można się nudzić lub nawet… przysnąć. W końcu jednak zadzwoniłam i umówiłam się na konsultacje. Pojadę, pogadam, potem już więcej się tam nie pokażę – słowo dają – wstyd mi, ale takie miałam wtedy nastawienie. Przeżyłam konsultacje, ustaliliśmy terminy wizyt, a potem, w końcu, jakimś cudem i wbrew sobie,  stawiłam się w gabinecie. Ile mnie to kosztowało to wie tylko Pan Bóg, ja i…Agunia, która mnie nie tylko podtrzymywała, ale wręcz dźwigała na duchu (Agunia, dziękuję!). Nie będę szczegółowo opisywać, co się działo podczas tej wizyty, ale przeżyłam! Zajmowała się mną przemiła Pani Doktor, która co chwilę pytała czy wszystko w porządku (Uwaga! Dentysta, który się przejmuje!!!), i zapowiadała, co będzie robić. POEZJA! EMPATIA! SZACUNEK! ZROZUMIENIE, że się boję, bez sugestii, że mam się ogarnąć i nie marnować jej czasu. Mistrzostwo! Wyszłam w szoku, że otrzymałam opiekę na najwyższym poziomie i w jeszcze większym, że…NIC A NIC nie bolało!!! Rozumiecie? Napiszę jeszcze raz! Spędziłam na fotelu ponad godzinę i NIE BOLAŁO. Wow! Wszystko fajnie, ale dalej byłam sceptyczna. Cichy wewnętrzny głosik dentofobii podpowiadał mi, że to podstęp i że nie ma opcji, aby leczenie zębów nie bolało, a kolejna wizyta z pewnością będzie gorsza. (No, tak ten strach właśnie funkcjonuje, no!). Pojechałam! Tym razem trafiłam do Pana Doktora i fakt, Pan Doktor „ogarnął” zęba, który był w naprawdę fatalnym stanie, ale…. TEŻ NIE BOLAŁO! Szok i niedowierzanie! Świat się kończy, Marta trafiła do miejsca, gdzie dentyści to nie tylko niesamowici fachowcy, ale i ludzie pełni empatii, szacunku i…poczucia humoru. I jeszcze odpowiadają na pytania, a nie poganiają nerwowo „NASTĘPNY!  NASTĘPNY” i wypychają Cię za drzwi gabinetu, żeby dorwać kolejnego nieszczęśnika czekającego z kolejce.

Chciałabym móc napisać, że na ten moment zęby mam już ogarnięte (czeka mnie chyba jeszcze jedna wizyta), ale przeżyję.  Wyszłam ze strefy (dys)komfortu i dzięki pomocy specjalistów, rozwiązałam problem, który utrudniał mi życie. I choć był moment, że czułam się i wyglądałam (serio) jak Rocky Balboa po walce z Drago, to jestem dumna z siebie! Ząb, niby rzecz mała, ale jak się „uruchomi” to koniec. Trzeba walczyć! (I kto to mówi, nie?). Nie powiem, że całkowicie uwolniłam się od strachu przed dentystą, ale ten lęk już mnie nie paraliżuje, a największym minusem związanym z wizytą jest dla mnie teraz odległość. Bo korzystam z usług OrtoImplant Smile w Lubaniu. A od nas do Lubania jest 150 km! I nie, ten post nie zawiera lokowania produktu, nie zapłacili mi za reklamę, he, he, to tylko krótka opowieść o wygranej walce. Jak już wspominałam, pisanie o strachu przed dentystą nie jest dla mnie łatwe, ale stwierdziłam, że może trafi to do kogoś, kto ma podobny problem. A jeśli tak, to niech wie, że na świecie są dentyści – np. w Lubaniu – którzy i dziurę zaplombują, i implanta wstawią, i 8. wyrwą, i sztuczną szczękę ogarną. Gdyby ktoś miał życzenie więcej się dowiedzieć, niech pyta, albo dzwoni  i się na wizytę umówi. Nie ma lekko, ale po wszystkim jest pięknie :D




wtorek, 5 listopada 2024

Siedem sióstr, Lucinda Riley

Stało się! Skończyłam czytać historię Atlasa, czyli Pa Salta i niniejszym mogę oficjalnie ogłosić, że saga o siedmiu siostrach przeszła do mojej czytelniczej historii! Cóż mogę rzec? Podobało mi się! Autorka Lucinda Riley dokonała rzeczy wspaniałej, bo udało jej wykreować świat pełen zagadek, w którym historia z każdego odrębnego tomu może być traktowana jako odrębna opowieść, a jednocześnie stanowi istotny element zagadki, która towarzyszy nam przez wszystkie części i znajduje swój wielki finał w ostatniej! Szanuję Autorkę za wspaniałe połączenie wątków historycznych z literacką fikcją i stworzenie mieszanki, która bawi, uczy, wychowuje, wzrusza, porusza, czasem złości, niekiedy nudzi (tak, w  moim przypadku element znudzenia nastąpił, gdy zgłębiałam losy Cece), ale jednocześnie wciąga i zaskakuje! Nie wiem czy dobrze ubiorę to w słowa, ale swoisty schemat, który znajdujemy w kolejnych tomach nie niweczy nieoczekiwanych zwrotów akcji. U Riley nie możemy być niczego pewni aż do ostatnich stron ostatniego tomu. 

Co tu jeszcze?... Hm... Dla czytelnika Atlas staje się prawdziwym przewodnikiem! Przemierzamy z nim świat, poznajemy różne kontynenty, kraje, realia, codzienność. 

Co ważne, w książkach Riley nie ma idealnych bohaterów! Każda postać ma wady i zalety, względnie jakieś "krzywe akcje" na swoim koncie. Dzięki temu łatwiej ich lubić i bardziej się można "wkręcić" w ich przygody. A tak w ogóle to momentami opowieść kojarzyła mi się z filmem Truman Show, wiecie, sztuczny świat, a w jego centrum człowiek, który nie zna innej rzeczywistości. Ale przesłanie jest - na szczęście - totalnie inne. 

Cykl o Siedmiu Siostrach uczy, że wszystko jest po coś, dobro zwycięża, miłość do nienawiść dzieli nas cienka granica, a w życiu nie można być czegokolwiek pewnym.

Lucinda Riley zmarła 3 lata temu, a ostatni tom dokończył jej syn. Myślę, że gdyby autorka żyła, moglibyśmy spodziewać się jeśli nie kolejnej części to może jakiegoś nawiązania i opowieści o Zedzie. Gość był podły i zepsuty do szpiku kości (sorry za spojler!), ale jednak pojawiał się chyba we wszystkich tomach, choćby tylko we wspomnieniach dziewcząt. Ten wątek nie został do końca zamknięty i jesteśmy skazani na czytelniczy niedosyt. To jednak mały szczególik, który w ogólnym podsumowaniu nie ma znaczenia, bo kto raz zanurzył się w świat Pa Salta i jego córek, ten będzie tam chętnie wracał, a już na pewno mile wspominał...





niedziela, 3 listopada 2024

Siedem sióstr

Robiłam chyba ze trzy podejścia do tej książki. Kupiłam, bo musiałam - była zwieńczeniem serii i właściwie przewodnikiem po wcześniejszych częściach. A zatem nabyłam i postanowiłam przeczytać, bo okładka była tak samo apetyczna jak wszystkie inne (wiem, wiem, nie ocenia się książki po okładce...), no i koniecznie chciałam poznać finał całej historii. Zaczynałam czytać kilka razy i...odrzucało mnie! Normalnie, legalnie, odrzucało! A bo pierwsze strony nudne, a to czcionka za mała, a to czasu nie mam i zapomniałam, co było w poprzednich częściach... Do iluś tam razu sztuka! Teraz mnie wzięło! Czytam od piątku i doszłam od 425 strony (wszystkich jest prawie 700) i jak się zepnę to z dużą dozą prawdopodobieństwa dzisiaj, najpóźniej jutro skończę. Wpadłam w ciąg czytelniczy i żyję chęcią poznania całej historii. Na ten moment chyba nie jestem jakoś specjalnie zaskoczona, ale i nie jestem rozczarowana. Czytam, robiąc przerwy tylko na to, co konieczne. Żeby było śmieszniej, moja przygoda z serią zaczęła się w biedronce. Tam, na półce z książkami zobaczyłam przepiękną okładkę - żywe kolory i tłoczenia - aż chciało się ją trzymać w ręku - i ją kupiłam. Potem przeczytałam i stanęło na tym, że oto na moim regale dumnie stoi kilka opasłych (jak na współczesne standardy) tomiszczy. Dobra, notatka "ku pamięci" poczyniona, lecę czytać dalej! 



Ciekawostki, czyli byłabym zapomniała była!

1) Przedostatniej części nie przeczytałam, lecz odsłuchałam w formie audiobooka. Wersję papierową posiadam oczywiście. 

2) Lucinda Riley, czyli kreatorka uniwersum siedmiu sióstr, zmarła w 2021 r. Opowieść o Pa Salcie została dokończona przez Harry'ego Whittakera - syna autorki. 

3) Już kilku osobom polecałam sagę i - nie chwaląc się - trafiałam w gusta. 

4) Jakby kto chciał przeczytać to zapraszam do naszej lokalnej biblioteki w Jemielnie! Maja, Ally, Star, Elektra, Cece, Ally czekają tam na Was!