niedziela, 24 listopada 2024
Między stronami życia
poniedziałek, 11 listopada 2024
Moje Diamenciki
Czekałam na ten moment, oj, czekałam. Trzymałam kciuki, aby nastał i… jest! Udało się! Mamy to! Rozpiera mnie duma, podziw, wdzięczność i miłość… Dziś, 11 listopada 2024 r. mija 60 lat od dnia, w którym moi rodzice stanęli na ślubnym kobiercu, wymienili obrączki i rozpoczęli wspólną drogę życia.
Młoda para przysięgała i przysięgi dotrzymała jak widać na
załączonych obrazkach! Ustrój w kraju się zmienił, rządowy obejmowały kolejne ugrupowania
polityczne, następowali kolejni papieże, pojawiła się elektryczność, telefony
stacjonarne, komputery, internet, komórki, zniknęły telefony stacjonarne, do
Piskorza dotarł światłowód, wylali tu pierwszy asfalt, po latach drogę
wyremontowali, wszędzie można było dojechać pociągiem z Wińska, pociągi
zlikwidowano, był autobus z Wołowa do Leszna i z Leszna do Wołowa, już go nie
ma, był sklepik w Piskorzu i go zamknięto, była piękna świetlica, teraz czekamy
na nową, byli różni sołtysi, rozmaici sąsiedzi mieszkali, wyprowadzali się lub
umierali, członkowie rodziny odchodzili, rodzili się kolejni, jeszcze inni
wyjeżdżali, dzieci dorastały, kształciły się, opuszczały rodzinne gniazdo i
szły w świat, był czas zdrowia i choroby, poważnych operacji i innych kontuzji,
był czas pracy i odpoczynku, lata chude i tłuste… Działo się, oj, działo na
przestrzeni tych 60. lat, a moi rodzice niezmiennie szli razem przez życie! Ile
było momentów radosnych i smutnych, złych i dobrych, wzlotów i upadków, ile ciężkiej
pracy, trosk i zmartwień to tylko Pan Bóg i oni wiedzą, ale…przetrwali!
Połączeni węzłem małżeńskim, wierni danemu słowu żyją ze sobą od 60. lat, a
dziś celebrują Diamentowy Jubileusz.
Dzień mija nam spokojnie w domowym zaciszu, bo huczne świętowanie
w gronie rodziny i przyjaciół już się odbyło, ale nie sprawia to, że obchodzona
rocznica jest mniej spektakularna czy wyjątkowa. Weź człowieku i przeżyj z kimś
60 lat! 😉
Czy chwalę się
kolejnymi rocznicami Mamy i Taty na facebooku co roku? TAK! Czy mi się jeszcze
nie znudziło? A w życiu! Każdy dzień, każdy moment to dar! Każda rocznica to
wielkie wydarzenie! Czas leci jak szalony, życie bywa trudne więc tym bardziej
trzeba łapać takie chwile i czerpać z nich siłę. 60 lat! Ja nawet jeszcze tyle
nie mam! Sześć dekad! Sześćdziesiąt lat! Bogu niech będą dzięki! I oby kolejnych
pięknych rocznic było jak najwięcej!
PS Swego czasu moja siostra
i ja zamieściłyśmy zdjęcie wykonane podczas rodzinnej imprezy z okazji jubileuszu
naszych rodziców. Ileż tam było lajków, serduszek i komentarzy! Za wszystkie
dziękujemy! Wiedzcie, że cały ten materiał zamierzam zaraz zanieść Mamie i Tacie do poczytania!
Niech się cieszą! I niech mają kolejną piękną pamiątkę!
sobota, 9 listopada 2024
Nie taki dentysta straszny...
A dziś wpis na serio i strasznie prywatny, ale ważny jak sądzę. Dzisiaj bowiem zaserwuję mrożącą krew w żyłach (moich) opowieść o dentystach w moim życiu. Jest to temat taki, że hej! Bo już sam fakt, że w jednym zdaniu używam słów „ja” oraz „dentysta” zasługuje na odnotowanie w kronikach na wieczną rzeczy pamiątkę.
Jeśli ktoś nie nadąża, napiszę wprost: boję się wizyt u „zębologów”,
a właściwie tego, co się może wydarzyć!
Boję do tego stopnia, że, ekhm, wstyd się przyznać, łaziłam z czarną „jedyneczką”
i starałam się mówić w taki sposób, aby ten mój nieszczęsny ząb był jak
najmniej widoczny (Aż się spociłam, pisząc te słowa, bo jednak uzewnętrzniać
się w takim temacie nie jest mi lekko!). Chyba nietrudno się domyślić, jak
bardzo utrudniało mi to życie. Musiałam się starać tak układać wargi podczas
rozmowy z kimś, żeby zakrywały górną szczękę. Uśmiech? Tak, ale bez eksponowania
„kłów”. Zdjęcia? To samo! Wzmożona czujność, aby przypadkiem ktoś na fotografii
nie uwiecznił fatalnego stanu moich zębów. Obserwując ludzi wokół mnie, zazdrościłam
im pięknych uśmiechów. Moja samoocena przy tym spadała na dno, bo przecież
jestem tchórzem i zamiast iść do dentysty, to ja tu jakieś histerie odstawiam i
męczę się okrutnie. No, błędne koło, totalnie! Mama zaczynała rozmowę o zębach?
Foch! Rodzeństwo doradzało? Foch! I bunt wewnętrzny, dajcie mi wszyscy święci
spokój, odczepcie się, pójdę do dentysty, sama wiem, co robić. (Bożesz Ty mój, doceńcie,
że naprawdę piszę, co się w moim łbie działo…). I jaki był efekt? No, łatwy do
przewidzenia. Żyłam z dnia na dzień, udając, że problemu nie ma, usychając z tęsknoty
za możliwością rozmawiania i uśmiechania się bez wstydu (Pomijam kwestie
zdrowotne, bo jak zęby są popsute to inne problemy się pojawiają.), i
pogrążając w złości na siebie, że nie umiem się przełamać i boję się dentysty,
chociaż jestem taka stara. Żeby nie było, to na tyle, na ile byłam w stanie, korzystałam
z usług stomatologa. Jednego, jedynego, przed którym byłam w stanie otworzyć
gębę, ale było to tak wielkie wyzwanie dla mnie, że już na tydzień przed terminem
wizyty snułam się bez humoru, zestresowana, przerażona, a w nocy nie mogłam
spać. Miałam też pełną świadomość, że czeka mnie leczenie kanałowe i to
sprawiało, że bałam się jeszcze bardziej. W mojej głowie tkwiły wspomnienia
kanałówki sprzed lat (liceum), które tak bolało, że na samą myśl o doznanym
wtedy bólu, przechodził mnie dreszcz. Różni ludzie boją się różnych rzeczy,
pająków, myszy, ciemności, zamkniętej przestrzeni, klaunów itepe, itede, a ja
lękam się dentysty. Wzięło się to m.in. z traumatycznej wizyty, którą przeżyłam
jako dziecko. W pewien ponury, ciemny poranek znalazłam się w gabinecie, w
obcym mieście, a żeby lekarz mógł coś zdziałać w mojej dziecięcej szczęce,
musiało mnie trzymać kilka osób. Tragedia!
Czas mijał, rozwiązania nie było, moja desperacja rosła. Usłyszałam
od kogoś, że skorzystał z usługi leczenia zębów pod narkozą, bo też był mega
cykorem i inaczej by się nie dało. Ciekawe, uznałam. Poczytałam, popytałam i zdawało
się, że mam remedium na swój problem. W międzyczasie moje siostra dała mi
namiary na swojego dentystę i wymusiła obietnicę, że się umówię na wizytę. Tak
go wychwalała, że aż nie uwierzyłam! (Siostra, wybacz!). Mój mózg nie dopuszczał
opcji, że dentysta może być super, a na fotelu można się nudzić lub nawet…
przysnąć. W końcu jednak zadzwoniłam i umówiłam się na konsultacje. Pojadę,
pogadam, potem już więcej się tam nie pokażę – słowo dają – wstyd mi, ale takie
miałam wtedy nastawienie. Przeżyłam konsultacje, ustaliliśmy terminy wizyt, a
potem, w końcu, jakimś cudem i wbrew sobie, stawiłam się w gabinecie. Ile mnie to kosztowało
to wie tylko Pan Bóg, ja i…Agunia, która mnie nie tylko podtrzymywała, ale
wręcz dźwigała na duchu (Agunia, dziękuję!). Nie będę szczegółowo opisywać, co
się działo podczas tej wizyty, ale przeżyłam! Zajmowała się mną przemiła Pani Doktor,
która co chwilę pytała czy wszystko w porządku (Uwaga! Dentysta, który się
przejmuje!!!), i zapowiadała, co będzie robić. POEZJA! EMPATIA! SZACUNEK!
ZROZUMIENIE, że się boję, bez sugestii, że mam się ogarnąć i nie marnować jej czasu.
Mistrzostwo! Wyszłam w szoku, że otrzymałam opiekę na najwyższym poziomie i w
jeszcze większym, że…NIC A NIC nie bolało!!! Rozumiecie? Napiszę jeszcze raz!
Spędziłam na fotelu ponad godzinę i NIE BOLAŁO. Wow! Wszystko fajnie, ale dalej
byłam sceptyczna. Cichy wewnętrzny głosik dentofobii podpowiadał mi, że to
podstęp i że nie ma opcji, aby leczenie zębów nie bolało, a kolejna wizyta z
pewnością będzie gorsza. (No, tak ten strach właśnie funkcjonuje, no!). Pojechałam!
Tym razem trafiłam do Pana Doktora i fakt, Pan Doktor „ogarnął” zęba, który był
w naprawdę fatalnym stanie, ale…. TEŻ NIE BOLAŁO! Szok i niedowierzanie! Świat
się kończy, Marta trafiła do miejsca, gdzie dentyści to nie tylko niesamowici
fachowcy, ale i ludzie pełni empatii, szacunku i…poczucia humoru. I jeszcze odpowiadają
na pytania, a nie poganiają nerwowo „NASTĘPNY! NASTĘPNY” i wypychają Cię za drzwi gabinetu,
żeby dorwać kolejnego nieszczęśnika czekającego z kolejce.
Chciałabym móc napisać, że na ten moment zęby mam już ogarnięte
(czeka mnie chyba jeszcze jedna wizyta), ale przeżyję. Wyszłam ze strefy (dys)komfortu i dzięki
pomocy specjalistów, rozwiązałam problem, który utrudniał mi życie. I choć był
moment, że czułam się i wyglądałam (serio) jak Rocky Balboa po walce z Drago,
to jestem dumna z siebie! Ząb, niby rzecz mała, ale jak się „uruchomi” to koniec.
Trzeba walczyć! (I kto to mówi, nie?). Nie powiem, że całkowicie uwolniłam się
od strachu przed dentystą, ale ten lęk już mnie nie paraliżuje, a największym minusem
związanym z wizytą jest dla mnie teraz odległość. Bo korzystam z usług OrtoImplant
Smile w Lubaniu. A od nas do Lubania jest 150 km! I nie, ten post nie zawiera
lokowania produktu, nie zapłacili mi za reklamę, he, he, to tylko krótka
opowieść o wygranej walce. Jak już wspominałam, pisanie o strachu przed
dentystą nie jest dla mnie łatwe, ale stwierdziłam, że może trafi to do kogoś,
kto ma podobny problem. A jeśli tak, to niech wie, że na świecie są dentyści – np.
w Lubaniu – którzy i dziurę zaplombują, i implanta wstawią, i 8. wyrwą, i
sztuczną szczękę ogarną. Gdyby ktoś miał życzenie więcej się dowiedzieć, niech
pyta, albo dzwoni i się na wizytę umówi.
Nie ma lekko, ale po wszystkim jest pięknie :D
wtorek, 5 listopada 2024
Siedem sióstr, Lucinda Riley
Stało się! Skończyłam czytać historię Atlasa, czyli Pa Salta i niniejszym mogę oficjalnie ogłosić, że saga o siedmiu siostrach przeszła do mojej czytelniczej historii! Cóż mogę rzec? Podobało mi się! Autorka Lucinda Riley dokonała rzeczy wspaniałej, bo udało jej wykreować świat pełen zagadek, w którym historia z każdego odrębnego tomu może być traktowana jako odrębna opowieść, a jednocześnie stanowi istotny element zagadki, która towarzyszy nam przez wszystkie części i znajduje swój wielki finał w ostatniej! Szanuję Autorkę za wspaniałe połączenie wątków historycznych z literacką fikcją i stworzenie mieszanki, która bawi, uczy, wychowuje, wzrusza, porusza, czasem złości, niekiedy nudzi (tak, w moim przypadku element znudzenia nastąpił, gdy zgłębiałam losy Cece), ale jednocześnie wciąga i zaskakuje! Nie wiem czy dobrze ubiorę to w słowa, ale swoisty schemat, który znajdujemy w kolejnych tomach nie niweczy nieoczekiwanych zwrotów akcji. U Riley nie możemy być niczego pewni aż do ostatnich stron ostatniego tomu.
Co tu jeszcze?... Hm... Dla czytelnika Atlas staje się prawdziwym przewodnikiem! Przemierzamy z nim świat, poznajemy różne kontynenty, kraje, realia, codzienność.
Co ważne, w książkach Riley nie ma idealnych bohaterów! Każda postać ma wady i zalety, względnie jakieś "krzywe akcje" na swoim koncie. Dzięki temu łatwiej ich lubić i bardziej się można "wkręcić" w ich przygody. A tak w ogóle to momentami opowieść kojarzyła mi się z filmem Truman Show, wiecie, sztuczny świat, a w jego centrum człowiek, który nie zna innej rzeczywistości. Ale przesłanie jest - na szczęście - totalnie inne.
Cykl o Siedmiu Siostrach uczy, że wszystko jest po coś, dobro zwycięża, miłość do nienawiść dzieli nas cienka granica, a w życiu nie można być czegokolwiek pewnym.
Lucinda Riley zmarła 3 lata temu, a ostatni tom dokończył jej syn. Myślę, że gdyby autorka żyła, moglibyśmy spodziewać się jeśli nie kolejnej części to może jakiegoś nawiązania i opowieści o Zedzie. Gość był podły i zepsuty do szpiku kości (sorry za spojler!), ale jednak pojawiał się chyba we wszystkich tomach, choćby tylko we wspomnieniach dziewcząt. Ten wątek nie został do końca zamknięty i jesteśmy skazani na czytelniczy niedosyt. To jednak mały szczególik, który w ogólnym podsumowaniu nie ma znaczenia, bo kto raz zanurzył się w świat Pa Salta i jego córek, ten będzie tam chętnie wracał, a już na pewno mile wspominał...
niedziela, 3 listopada 2024
Siedem sióstr
Robiłam chyba ze trzy podejścia do tej książki. Kupiłam, bo musiałam - była zwieńczeniem serii i właściwie przewodnikiem po wcześniejszych częściach. A zatem nabyłam i postanowiłam przeczytać, bo okładka była tak samo apetyczna jak wszystkie inne (wiem, wiem, nie ocenia się książki po okładce...), no i koniecznie chciałam poznać finał całej historii. Zaczynałam czytać kilka razy i...odrzucało mnie! Normalnie, legalnie, odrzucało! A bo pierwsze strony nudne, a to czcionka za mała, a to czasu nie mam i zapomniałam, co było w poprzednich częściach... Do iluś tam razu sztuka! Teraz mnie wzięło! Czytam od piątku i doszłam od 425 strony (wszystkich jest prawie 700) i jak się zepnę to z dużą dozą prawdopodobieństwa dzisiaj, najpóźniej jutro skończę. Wpadłam w ciąg czytelniczy i żyję chęcią poznania całej historii. Na ten moment chyba nie jestem jakoś specjalnie zaskoczona, ale i nie jestem rozczarowana. Czytam, robiąc przerwy tylko na to, co konieczne. Żeby było śmieszniej, moja przygoda z serią zaczęła się w biedronce. Tam, na półce z książkami zobaczyłam przepiękną okładkę - żywe kolory i tłoczenia - aż chciało się ją trzymać w ręku - i ją kupiłam. Potem przeczytałam i stanęło na tym, że oto na moim regale dumnie stoi kilka opasłych (jak na współczesne standardy) tomiszczy. Dobra, notatka "ku pamięci" poczyniona, lecę czytać dalej!
Ciekawostki, czyli byłabym zapomniała była!
1) Przedostatniej części nie przeczytałam, lecz odsłuchałam w formie audiobooka. Wersję papierową posiadam oczywiście.
2) Lucinda Riley, czyli kreatorka uniwersum siedmiu sióstr, zmarła w 2021 r. Opowieść o Pa Salcie została dokończona przez Harry'ego Whittakera - syna autorki.
3) Już kilku osobom polecałam sagę i - nie chwaląc się - trafiałam w gusta.
4) Jakby kto chciał przeczytać to zapraszam do naszej lokalnej biblioteki w Jemielnie! Maja, Ally, Star, Elektra, Cece, Ally czekają tam na Was!